1993

Mysłowice - miasto mojej młodości.

odc. 1

Początkowe lata I wojny światowej w Mysłowicach oglądane okiem dziecka.

Stwórca obdarzył mnie przedziwną pamięcią. Niektórzy ludzie cieszą się pamięcią wzrokową. Miałem kolegę, który zdawał świetnie egzaminy na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie mając w pamięci strony skryptu. Z pamięci jak z kliszy odczytywał tekst traktatu, o który profesor go pytał i zdawał eminenter. Jeśli jednak nie potrafił sobie danej przypomnieć to oblewał na egzaminie. Inny kolega miał pamięć filozoficzną. W czasie przechadzki zachwycał się wykładem profesora dochodząc do konkluzji naukowej zdanie po zdaniu jak po szczeblach drabiny. Mnie to bawiło, bo intuicyjnie dochodziłem do konkluzji jakbym przeskakiwał szczeble sylogizmów.

 

Rynek około 1914 roku.

 

Są jeszcze inne rodzaje pamięci - ale skracam tę debatę - jeśli chodzi o moją pamięć, to nazwałbym ją faktologiczną, bo pamiętam zdarzenia, które przeżyłam do chwili, gdy zrodziła się we mnie świadomość istnienia. To było tak, jakby wszystkie ściany ciemnicy opadły a mnie ogarnęło światło świadomości.

Stało się to, gdy 30 stycznia 1913 r. urodziła się moja siostra Otylia, miałem wtedy 2 lata i 3 miesiące. W Szopienicach, gdzie mieszkaliśmy odwiedziła nas nasza chrzestna Maria L. z Chełmu Śląskiego - skąd pochodziliśmy. W czasie jej pobytu "kośkałem" rękoma mydło w miednicy z ciepłą wodą do tego stopnia, że tworzyły się bańki mydlane w kolorach tęczy. Chrzestna za to baraszkowanie zburczała mnie. Chociaż jej słów jeszcze nie rozumiałem, wiedziałem o tym, że ruga mnie za marnotrawienie mydła. Spojrzałem na nią z dezaprobatą myśląc: - Co ją to obchodzi - i dalej powoli szurałem rękoma, a za chwilę zapominają o jej uwagach żwawo bawiłem się dalej.

Pamiętam także uroczystość chrzcielną i fakt, że od matki w czasie uczty domagałem się dalszych kiełbasek zwanych "winerkami", które do dzisiaj przedkładam nad wszystkie wędliny...

Urodziłem się w Chełmie Śląskim 22 października 1910 r. Parę miesięcy później w roku 1911 ojciec mój otrzymał mieszkanie w kolejowym domu i pracę w Szopienicach w charakterze nastawniczego na trasie w kierunku Sosnowca. Wśród rodzeństwa chełpiłem się, że ojciec po moim narodzeniu stwierdził, że z takim dzieckiem nie wypada mu mieszkać na wsi, lecz w zurbanizowanych Szopienicach...

Pamiętam wybuch I wojny światowej 1 sierpnia 1914 roku. Ojciec mój obsługując odcinek w kierunku Sosnowca obawiał się, że Kozacy mogą wypaść w pobliskiej granicy i pohulać po Szopienicach, kazał matce wyjechać z dziećmi do swego domu w Chełmie Śląskim (obecnie przy ulicy Bukietowej). W południe przyjechał starszy brat ojca, Józef z Katowic i uspokoił matkę wiadomością, że wojska rosyjskie wycofały się na wschód. Stryj przywiózł ze sobą ogromną kiść bananów, którą otrzymał od kupca za sprawne przetoczenie jego wagonu z towarami do rampy towarowej. Wtedy stryj obdarzył mnie bananem, którego ze smakiem zjadłem. Nie wiedziałem, że wiele lat przeminie zanim znów takie owoce do nas dotrą... Ojciec mój, Walenty przyjechał po rodzinę wieczorem i zabrał nas z powrotem do Szopienic, bo tam było bezpiecznie.

W chwili wybuchu I wojny światowej ojciec liczył 40 lat. Był człowiekiem niezwykle pogodnym i żartobliwym, co jednało mu wielu przyjaciół, którzy chętnie go odwiedzali. Po kilku tygodniach wojny zebrało się spore grono przyjaciół ojca i rozpamiętywali losy kolegów zaciągniętych na fronty wojenne. Opowiadali o tych, którzy polegli - wspominali rannych, a o jednym mówili, że dostał żelazny krzyż walecznych. Na pytanie: za co - jeden z gości udzielił mi wyjaśnień, że w czasie natarcia wojsk rosyjskich obsługując kulomiot nie mógł się wycofać i dlatego bronił swego życia z karabinu maszynowego, przy ciągle rosnącym zwale poległych wrogów. Wtedy Niemcy zorganizowali oddział komandosów, który nazywał się "Stosstrupp" i odbili go. Wysoki oficer za działanie w obliczu wroga odznaczył bohatera krzyżem walecznych. Wtedy ja, chłopaczek liczący niespełna 4 lata szarpnąłem ojca za kolano i wołałem: - Tato, tato... Ale ojciec w ferworze opowiadania nawet na nie spojrzał na mnie. Dopiero młody adept kolejowy, który u boku ojca szkolił się na nastawniczego w stawidle, zapytał mnie, co ja chcę ojcu powiedzieć. Na chwilę przerwano rozmowę i wszyscy spoglądali na mnie - ja zaś powiedziałem:

- Jo też 4 ruse zabił, które chodziły po podłodze. (...)

Można sobie wyobrazić ubaw gości z mojej odpowiedzi. A młody adept powiedział:

- To Ci się należy krzyż walecznych.

I taki przypiął mi do bluzki parę dni później, gdy towarzyszyłem bawiącej siostrę matce, która z koleżanką - mającą również dziecko na ręku - szła nasypem w kierunku stawidła, gdzie ojciec z owym młodym uczniem urzędował.

Ktoś mi perswadował, abym nie wspominał o szwobach, rusach i pluskwach, bo to wstyd. Ale w owych czasach w każdym domostwie roiło się od tego robactwa... Wprawdzie ojciec otrzymał z urzędu zezwolenie na truciznę, jednak jej użycie nie załatwiło sprawy, bo po wytruciu, z innych mieszkań na nowo docierało do naszego mieszkania to plugastwo - nie znano jeszcze wtedy trucizny DDT.

Z wiosną 1915 roku przeniesiono ojca służbowo do Mysłowic. Mieszkanie rodzina otrzymała u prywatnego właściciela, który nazywał się Pentke. Zamieszkaliśmy przy ulicy Simmons-Wunsch-Grubestrasse 8. Obecnie ta ulica nosi nazwę Robotnicza. Cały szereg domów czynszowych wybudowano parę lat przed I wojną. Jednak po drugiej stronie nie było domów, a nasza niebrukowana droga przylegała do uprawnych pól. Paręset metrów na południe rozciągały się dzikie stawy i bajora, aż po las.

robotnicza 8Robotnicza 8 współcześnie na mapach Google Street View.

 

Z okna naszego mieszkania widzieliśmy szkołę na Słupnej i inne zabudowania. Przy odpowiedniej pogodzie widzieliśmy Beskidy - zwłaszcza w zimie, bo bieliły się śniegiem ich stoki.

Dla dziecka cała okolica na skraju miasta była zakątkiem bardzo uroczym, bo latem biegaliśmy w kierunku dołów, a w zimie pagórki i doliny roiły się od saneczkujących dzieci. Blisko było też do stawów ciągnących się na zachód pod lasem. Tam łapaliśmy raki na żabie udka. Wystarczyło wejść do wody i wyciągnąć konewkę lub stare wiadro, a na jego dnie roiło się od raków. Te stawy traktowano jako wysypisko, stąd było tam pełno wszelkiego rodzaju zużytego sprzętu. Także pobliski las dawał możność zbierania jagód i grzybów.

Na wiosnę 1915 roku matka upiekła kołacz, bo najstarszy brat, Józef szedł do I Komunii św. Ludzie się dziwili, że matkę stać na kołacz, ale ona od dawna odkładała na tę uroczystość.

Niemcy z okazji wybuchu wojny najpierw tryumfowali i sądzili, że będzie to tak zwany "Blitzkrieg" i że po paru dniach wrócą z trofeami do domu. Tymczasem Niemcy utracili kolonie, a na morzu nie mogli się wychylić, bo Anglicy zastosowali ścisłą blokadę. Stąd Niemcy spuścili nos na kwintę, gdyż wyczerpywały się wszystkie zapasy. Dla wojska było wszystko, a ludność karmili namiastkami. Bieda szerzyła się z dnia na dzień.

U mnie wyskoczył inny problem... Nie mówiłem po niemiecku - sytuacja była wtedy taka, że starsi mieszkańcy mówili po polsku, ale młodsze małżeństwa i prawie wszystkie dzieci mówiły po niemiecku. Gdy zjawiłem się na ulicy przed domem rozmawiając po polsku, rówieśnicy z uciechy tarzali się po ziemi, wyśmiewali się i dokuczali jak tylko mogli. Najdokuczliwszy był chłopak o jeden rok ode mnie starszy. Nazywał się Gustlik Pioskowik, pierworodny syn młodej i pięknej kobiety, która z upodobaniem wpatrywała się w brykanie syna.

Pewnego dnia matka wysłała mnie do sklepu z moją siostrą Tilką po ogórki. Dodała, że za resztę mogę sobie kupić cukierków. Ja wyjrzałem z okna 3 piętra i powiadam do matki:

- Mamo, tam jest Gustlik. Będzie mi dokuczał.

- Ty mu się nie daj - usłyszałem.

Wtedy odrzekłem:

- Dobrze mamo, ty patrz z okna a "jo go śtuchna".

Gdy pojawiłem się na zewnątrz domu, Gustlik od razu do mnie przyskoczył. Ale ja puściłem rękę siostry i z całych sił pchnąłem go tak, że upadł i ryczał z całych sił jak byk tyrolski... Matka jego zaczęła z okna na mnie jazgotać, ale moja matka powiedziała z góry:

- Niech synka pozostawi w spokoju, to mu nic nie zrobi.

Gdy wracałem ze sklepu Gustlik stał z palcem w buzi i patrzał na mnie z respektem. Gustlik stał się później moim kolegą i więcej mnie nie tknął, choć był okrutnie dokuczliwy dla innych.

Moja matka, bardzo życiowo nastawiona kobieta, porozmawiała z siostrami Boromeuszkami i zgłosiła mnie do przedszkola zwanego "Spielschule". Tam po paru tygodniach opanowałem język niemiecki. Dziecko szybko się uczy. Wnet też lepiej opanowałem język niemiecki, lepiej niż inne dzieci. Wychowawczynią moją była siostra Stylita, która pochodziła z Poznańskiego. W późniejszych latach, po II wojnie światowej jako Generalna Przełożona SS Boromeuszek z siedzibą w Mikołowie - wyświadczyła mi ogromną przysługę

Wojna przeciągała się. Miało się już ku końcowi roku 1916. W Niemczech panował powszechny głód. Matka robiła cuda, aby nas wyżywić, bo było nas już pięcioro dzieci. W 1915 roku urodziła się siostra Gertuda. Mąka na kartki była coraz ciemniejsza z powodu namiastek - do ciasta chlebowego matka jeszcze dodawała ziemniaków, aby wystarczyło. Chleby piekliśmy u piekarza, który nazywał się Krantwurst. Pewnego dnia, gdy brat przyszedł po chleb, piekarz mu powiedział:

- Idź po mamę, żeby przyszła z zapaską, bo chleb się rozleciał.

Zwykle chleb miał do połowy zakalec, o do góry skórka odchodziła, tym razem jednak w cieście nie było spoidła, dlatego ciasto w piecu rozleciało się na kawałki. W takich dniach matka gorzko płakała, że nie mogła nas dzieci nakarmić. Żywiła nas także brukwią, którą nazywaliśmy "kłaki". Jednak mimo głodu brukwi nie mogłem jeść, bo zbierało mnie na wymioty. Za to skrobałem surową brukiew i choć cierpły mi dziąsła, to jakoś zaspokajałem głód.

W takich krytycznych dniach matka szyła ubranka dla innych dzieci i usługiwała krewnym, którzy mieli gospodarstwa rolne. Czasem udało się jej przywieźć ze wsi gęś. Kiedy gąska w tych latach głodu zawitała pod nasz dach, to matka wykorzystywała ją maksymalnie. Było to jakby małe świniobicie - bo poza treścią jelit wszystko się zjadało... Było mięso. Z krwi matka zrobiła luźne krupnioki, łapy owijała jelitami i gotowała. O łeb gęsi wszyscy się ubiegali, by spożyć także mózg. Smalec z gęsi smakował z imitacją chleba. Najwięcej jednak cieszyliśmy się na wątrobiankę na niedzielę, dla której skóra szyi gęsi służyła jako grube jelito. Także pierze matka zmagazynowała na nowe zagłówki.

Pewnego razu ojciec posłał brata na zakupy. Przyniósł paczuszkę margaryny, która po rozpakowaniu okazała się zieloną, cuchnącą mazią - ojciec w nerwach odrzucił czarne bułki, porwał ową maź i wyrżnął nią w stół, tak iż całe świństwo ochlapało ściany. W tym czasie spożywaliśmy też nieapetyczną marmeladę z różnymi dodatkami.

Często nie było innego wyjścia jak wyjazd na "hamster" (wyraz pochodzi od zwierzątka Hamster - po polsku chomik). Ojciec zakupił kilka litrów nafty i w paradnym stroju kolejowym ze złotymi guzikami wyjeżdżał w okolice Otmuchowa, Prudnika i Nysy, gdzie były wielkie gospodarstwa rolne. W czasie, gdy do wsi nie docierała elektryfikacja nafta była w cenie i za nią zawsze można było coś ziarna otrzymać. Inni bez nafty wracali z niczym, a jeśli udało im się coś kupić, to w pociągach tracili wszystko, bo żandarmeria konfiskowała artykuły żywnościowe i to z pruską bezwzględnością. Ojcu jednak towaru nigdy nie odebrano, bo chował worki ze zbożem w budkach hamulcowych przy wagonach, gdzie wstęp mieli tylko kolejarze. Ojcu też pomagał jego złoty humor - opowiadał, że gdy z pewnej wsi spod Prudnika wracali ludzie z niczym, ojciec wszedł do zasobnego gospodarstwa i wnet zorientował się, że rolnik miał brzuszek jak "cmentarz kur i kaczek", a kobieta była szczupła, jak nitka. Starzy ludzie mówili na opasłych ludzi, że są piękni - i takim też słowem określali tłustego wieprzka. Toteż ojciec rozpoczął dialog zwracając się do kobiety:

- Mutter, ale tyż to macie pięknego chłopa, prosty i okrągły jak nowy gwóźdź.

Kobieta zadowolona uśmiechała się - pokazując ostatni ząb... Chłopek się nieco zawstydził, a gdy ojciec poprosił go o zboże, ten odesłał go do żony. reszty dokonała nafta - rozbawiona zona była dla ojca hojna i jeszcze inne wiktuały dołożyła.

 

 dworzec 01 Dworzec kolejowy widziany od ul. Oświęcimskiej, w okresie międzywojennym.

 

Gdy znowu bieda zajrzała do naszego domu, ojciec polecił kobietom wyjeżdżającym na hamster mego starszego brata, chłopaka niezwykle sprytnego - wielkiego worka nie miał, bo chłopak był jeszcze słabiutki. Gdy we woreczku wiózł pociągiem zboże, żandarm wszedłszy do przedziału porwał z siatki woreczek brata, ale ten doskoczył wyrwał mu go i wysypał z okna ziarno... Żandarm bardzo się pieklił, ale groźna postawa pasażerów onieśmieliła go, tak że poprzestał na tej interwencji. tymczasem baby ukryły towar pod siedzeniami i zakryły go obficie kieckami - bratu wnet usypały do woreczka swojego ziarna, tak że nic nie uronił i do domu przywiózł ziarno na parę dni. Uczyniło to dlatego, że żandarm zajęty chłopcem zaniechał dalszej represji.

To jeszcze nie było apogeum głodu, bo wojna trwała nadal. Dzisiejsze dzieci i nawet starsi nie mają pojęcia o ówczesnym głodzie. Ja, wchodząc z podwórza na trzecie piętro musiałem odpoczywać z głodu i słabości na skutek niedożywienia.

Cdn.

Autor TL – nota o Autorze, wedle życzenia piszącego, dopiero w szóstym odcinku powieści.

 

cz. 1   cz. 2    cz. 3   cz. 4   cz. 5

 

Życie Mysłowic nr 52, 1-15 listopada 1993, cena 5.000 zł