1995
Epizody z życia na pograniczu
W paśmie pogranicza wydarzyło się wiele niecodziennych epizodów, związanych z funkcjonowaniem urzędów celnych oraz wskazujących na specyficzną od innych terenów mentalności ludności. Oskar Klaussmann w książce zatytułowanej „Oberschlesien vor 55 Jahren und wie ich es wiederfand” (Wrocław 1911) opisuje Górny Śląsk z lat młodzieńczych oraz wrażenia jakie odniósł po 55 latach. Jeden z rozdziałów książki poświęcił sprawom granicznym. Do ciekawszych należy humorystycznie ujęty opis związany z korupcją, utrzymującą się wśród urzędników celnych i strażników carskiej Rosji. Zwykle na placówki celne władze carskie z Petersburga wysyłały osoby protegowane, którym chciano stworzyć warunki dla szybkiego wzbogacenia się.
Widok z Mysłowic na Modrzejów oraz most na "kącie trzech cesarzy".
Przed mostem przy "trójkącie", widoczne na Słupnej zabudowania dworku Laryszów a później Sułkowskich.
Lata 80-te XIX w.
Taki cel przyświecał również władzom, które powierzyły stanowisko dyrektora komory celnej na granicy rosyjsko-niemieckiej urzędnikowi z Petersburga. Nowy dyrektor był dobrze wykształcony i znał cztery języki obce. Wraz z młodą żoną i dwuletnim synem zamieszkał w znajdującym się przy granicy budynku urzędu celnego. W odróżnieniu od poprzedników, od chwili objęcia stanowiska dążył do wprowadzenia wśród podległych mu urzędników i strażników dyscypliny oraz do wyrugowania przekupstwa. Podjęte przez niego rygory sprawiły, że personel urzędu celnego i kontaktujący się z nim przemytnicy uznali nowego dyrektora za „chorego na umyśle”. Był bowiem zupełnie inny od poprzednika. Wypłacał personelowi należne pobory, a nie zagarniał ich do własnej kieszeni. Nie brał łapówek i okupów oraz zakazał to czynić podwładnym. Przedsiębiorcy francuskiemu, który od szeregu lat eksportował jedwabie do Rosji i za każdy transport płacił łapówkę, odmówił przyjęcia 2.500 marek i nie przystał na obniżenie opłaty celnej. Gdy więc transport jedwabiu dotarł, do rosyjskiej komory celnej, oclono go według obowiązujących stawek. Podwładnych ogarnął strach i nienawiść oraz postanowili się odegrać.
Wprowadzone rygory nowy dyrektor zdołał utrzymać przez 6 miesięcy. Od swych przyjaciół z Petersburga otrzymał wiadomość o przyjeździe do komory celnej rewizora z Warszawy. Takie kontrole placówek celnych odbywały się co roku. Na przyjęcie rewizora dyrektorzy czynili specjalne przygotowania. Natychmiast po przybyciu rewizora żądali ksiąg rachunkowych do których wpisywali opłaty uiszczane z tytułu wwożonych i wywożonych towarów. Od dziesiątek lat przyjął się w rosyjskich komorach celnych zwyczaj, że przed przybyciem rewizora, dyrektor odpowiedzialny za prawidłowe funkcjonowanie placówki sięgał do ksiąg rachunkowych i „szpikował„ je banknotami. Po każdej partii składającej się z czterech kartek wkładano 10 rublowy banknot, po dwudziestu kartkach – 100 rubli oraz po każdych stu kartkach banknot o nominale 1.000 rubli. Od dyrektora kontrolujący rewizor wymagał dozy „uczciwości”. Wyrażać się ona miała w tym, że dyrektor zobowiązany był sam ocenić, ile ze skasowanych łapówek i okupów należało rewizorowi. Dlatego rewizor wykazywał się niezwykłą dokładnością i sumiennością przy kontroli ksiąg rachunkowych. Skrupulatnie wyjmował z nich nie tylko włożone banknoty, lecz również obliczał czy dyrektor komory celnej nie przyznał dla rewizora zbyt niskiej „prowizji” z całorocznego łupu. Po zakończeniu kontroli i włożeniu banknotów do kieszeni, albo podjął pertraktacje w celu zwiększenia „prowizji” albo spisywał protokół, w którym określał należytą pracę komory celnej oraz obowiązujący w niej porządek.
Rosyjski posterunek graniczny po stronie Modrzejowa.
Lata 80-te XIX w.
Nowy dyrektor, który starał się wprowadzić nowe zasady funkcjonowania, nie zamierzał naśladować przyjętego zwyczajowo rytuału oraz nie uważał za stosowne „faszerować” księgi rachunkowej banknotami. Oportunizm dyrektora doprowadził nieomal do tragedii...
Do komory celnej rewizor przybyć miał w porze popołudniowej. Gdy w godzinach porannych dyrektor wszedł do swojego biura zauważył, że włamano się do szafy i skradziono wszystkie księgi rachunkowe. Podejrzanym wydawało się, że nie naruszona pozostała szafa, w której przechowywano pieniądze. Pilnujący urzędu strażnicy niczego i nikogo w nocy nie zauważyli. Dyrektor załamany siedział z opuszczoną głową przy biurku i uznał się za pokonanego i straconego w obliczu rewizji. Znalazł się on w sytuacji bez wyjścia. Sporadycznie zdarzały się przypadki zgubienia ksiąg lub nawet podpalenia magazynów, w których występowały braki towarowe czy zagubienia broni. W takich przypadkach odpowiedzialność ponosił dyrektor komory celnej. W celu zmazania winy płacił rewizorowi okup w wysokości 20 do 30 tysięcy rubli... Załamany i blady dyrektor opuścił biuro i udał się do gabinetu w swoim mieszkaniu. Wyjął z szuflady pistolet – jako człowiek honoru zamierzał odebrać sobie życie. Ruchy dyrektora obserwowała przez dziurkę od klucza jego przerażona małżonka, która wpadła do pokoju i zapobiegła tragedii oraz krzykiem sprowadziła cały personel komory celnej.
Zmiana w mentalności dyrektora nastąpiła gwałtownie... W ciągu dwóch godzin pierwszy zastępca dyrektora wyłuszczył swojemu przełożonemu, ile „nieszczęścia” swoim postępowaniem sprowadził na cały obszar pogranicza rosyjsko-niemieckiego oraz wyjaśnił do jakich następstw doprowadzić może odejście od przyjętych zwyczajów. Rozmowa zakończyła się triumfem pierwszego zastępcy i obowiązującego systemu – zaś skruszony dyrektor przyrzekł „poprawę”. Po 15 minutach zmienił się nastrój dyrektora, któremu wręczono skradzione księgi rachunkowe. Po „nafaszerowaniu” ich banknotami, zgodnie z przyjętymi zasadami przedstawił je przybyłemu wkrótce rewizorowi. Stworzyło to podstawę dla beztroskiego życia pracownikom komory celnej przez najbliższy rok.
Widok od strony Modrzejowa na Mysłowice i most graniczny na Przemszy.
Początek XX wieku.
Na terenach pogranicza lotem błyskawicy rozeszła się radosna wiadomość, że dyrektor komory celnej „odzyskał” rozum. Gdy zaczął przyjmować większe okupy aniżeli jego poprzednik, uznano dyrektora za człowieka szanowanego i cenionego, gdyż kierował się zasadą „żyć samemu i innym dać żyć”... Po dziesięciu latach, gdy przeszedł na emeryturę nie wrócił do Rosji i Petersburga, lecz przeniósł się z rodziną do Niemiec Środkowych, gdzie kupił sobie piękną willę. Ale – jak stwierdza Klaussmann – w wielu przypadkach doszło do samobójstwa dyrektorów, którzy zaliczali się do grona uczciwych w carskim stanie urzędniczym.
Zakrojona na dużą skalę korupcja utrzymywała się przez wiele lat w komorze celnej w Modrzejowie. Chcąc uniknąć nadmiernie długiego oczekiwania na zwrot odebranego przez rosyjskiego celnika paszportu, spieszący się turyści z szczególnie przemytnicy płacili okupy. Przyjął się również zwyczaj, że przechodzący przez granicę z walizką – w celu uniknięcia dokładniejszej kontroli i wysokiej opłaty celnej – kładli na wierzch zawartości odpowiedni banknot. Nawet osoby nie mające w bagażu rzeczy wskazujących na próbę przemytu, wkładały na wierzch bagażu jednorublowy banknot.
Sporadycznie przemytnicy podejmowali akty zemsty. Do humorystycznej sceny miało dojść w komorze celnej w Modrzejowie. W godzinach wieczornych przybył tu osobnik, który zwrócił się do celnika z prośbą o przechowanie do rana kapelusza napełnionego cukrem, gdyż ze względu na brak pieniędzy potrzebnych do uiszczenia opłaty celnej, nie może towaru przenieść przez granicę. Celnik wyraził zgodę na przechowanie i położył kapelusz do szafy z dokumentami. Celnik był bardzo zdziwiony, gdy zobaczył rano akta przemoknięte. Okazało się, że przemytnik wypełnił kapelusz bryłkami lodu...
W odróżnieniu od urzędników celnych państwa carów, obowiązkowością i uczciwością cechowali się celnicy austriaccy.
Widok od strony Modrzejowa na Mysłowice i most graniczny na Przemszy.
Początek XX wieku.
Mimo to osoby zamierzające przekroczyć granicę do zaboru austriackiego przestrzegano, by częstując grzecznościowo celnika C.K. Austrii cygarem, nie wystawiano wypełnionego cygarami pugilaresu. W takich przypadkach celnicy, zgrabnymi ruchami palców opróżniali całą zawartość pugilaresu i pięknie dziękowali za poczęstunek. Radzono więc, by raczej trzymać w pogotowiu w ręce jedno cygaro i wręczyć je celnikowi.
Życie w strefie pogranicza wywoływało wśród mieszkańców Mysłowic i najbliższej okolicy „gorączkę pieniądza”. Obserwując ludzi szybko bogacących się na handlu granicznym wielu mysłowiczan liczyło na uśmiech losu. Okazja taka nadarzyła się w latach sześćdziesiątych XIX wieku, gdy do miasta przybył węgierski emigrant, podający – zapewne fałszywe – nazwisko Schingen. Przybysz chwalił się, że poznał tajemnicę wytwarzania metalu podobnego do srebra, którego nie wytwarzał dotąd w większej ilości ze względu na brak gotówki. W obecności grupy zasobniejszych w środki pieniężne mieszkańców, Schingen zademonstrował pierwszą próbę wytopu, po której wyjmował z tygla świecącą się sztabkę. Po próbie chemicznej okazało się, że sztabka miała taką samą zawartość srebra jak pruskie talary. Gdy wieść o tym rozeszła się w mieście, na kolejne próby przybywało coraz więcej osób. W czasie prób „alchemik” wrzucał do tygla środki chemiczne i tanie materiały. Stąd koszty produkcji miały być bardzo niskie. W momencie zastosowania przez Schingena „tajemnicy” widzowie musieli odstąpić od paleniska... Gdy „alchemik” pozwolił im się zbliżyć, wtedy zobaczyli jak z tygla wylewał czystą ciecz i formował sztabkę srebra. Tajemniczą umiejętność zdobyć miał podczas siedmioletniego pobytu w Syrii i Egipcie.
Widok od strony Mysłowic na most graniczny na Przemszy i Modrzejów.
Zdjęcie wykonane z okien pruskiej komory celnej.
Początek XX wieku.
„Alchemik” zachęcał mieszkańców do udzielenia pomocy finansowej, co w przyszłości miało przynieść duże korzyści. Skłoniło to kilkunastu zamożniejszych mysłowiczan do utworzenia spółki akcyjnej, a następnie w oparciu o ustawę przemysłową z 1845 roku do złożenia wniosku o zezwolenie na budowę fabryki mającej wytwarzać nowy, podobny do srebra metal z tajemniczych materiałów. Władze udzieliły zezwolenia. W 1859 roku nakładem 10.000 marek zbudowano fabrykę wyposażoną w piec hutniczy. W całym mieście zapanowała atmosfera ciekawości i podenerwowania. Część kupców i rzemieślników zazdrościła „szczęściarzom”, którzy znaleźli się w kręgu „alchemika”.
Zdobywając zaufanie zauroczonych możliwościami wzbogacenia się mysłowiczan, Schingen zaczął zbierać pieniądze na zakup większej ilości materiałów zagranicznych potrzebnych do wytapiania cennego metalu. Szybko zgromadził kilka tysięcy marek oraz pożyczył od jednego z zamożniejszych udziałowców spółki złoty zegarek. Schingen wyruszył w podróż, by dokonać zakupu surowca. Jednakże „alchemika”, powierzonych pieniędzy i zegarka już nie zobaczono...
Po kilku miesiącach nadszedł do Mysłowic list wysłany przez oszusta z Londynu. W liście drwił z łatwowierności mieszkańców. Dodał przy tym, że gdyby rzeczywiście posiadł umiejętność produkcji srebra, na pewno nie przyjechałby do Mysłowic. Przybył tu jednak, gdyż w innych miejscowościach ludzie nie dali się tak nabrać. Epizod ten przytacza Hugo Solger w książce o powiecie bytomskim wydanej w 1860 roku (s. 353-354) oraz powtarza go formie ogromnie stonowanej Jacob Lustig w swej pracy o Mysłowicach z 1867 roku (z. 249).
Alfred Sulik
Życie Mysłowic nr 100, 1-15 listopada 1995 roku, cena 70 groszy (7.000 złotych)