Poniżej prezentujemy wyjątkowe opowiadanie przesłane przez pana Czesława Ludwiczka, który w 1950 roku, jako uczeń dziesiątej klasy Liceum Ogólnokształcącego w Mysłowicach (obecne I LO im. Tadeusza Kościuszki) był świadkiem niezwykłych, jak na dzień dzisiejszy wydarzeń.
Czesław Ludwiczek to absolwent LO im. Kościuszki w Mysłowicach, maturę zdał w 1952 r. Jest autorem opowiadania pt. „Na ścianie” liczącym 26865 znaków. Opowiadanie oparte jest na faktach prawdziwych, a dodatkowo zawiera ono nie zmienione, autentyczne nazwiska występujące w tekście. Akcja dzieje się w listopadzie 1950 roku. Bohaterami byli wówczas uczniowie 10 klas LO im. Kościuszki, którzy pracowali w soboty na nocnej zmianie w kopalni Mysłowice.
Przed publikacją opowiadania, zamieszczamy również sylwetkę autora, którą Pan Czesław sporządził na naszą prośbę.
SYLWETKA AUTORA
Przygodę dziennikarską rozpocząłem bezpośrednio po maturze w roku 1952, co oznacza, że trwała ona 60 lat, bo mimo iż formalnie przeszedłem w połowie lat dziewięćdziesiątych w stan spoczynku, wciąż pisywałem teksty do różnych periodyków. W zawodzie tym, ukończywszy zaocznie wyższe studia, przeszedłem wszystkie szczeble, od aplikanta poprzez reportera, publicystę, reportażystę, felietonistę, korespondenta prasy zagranicznej, po redaktora naczelnego. Moja aktywność koncentrowała się głównie w PAP, „Dzienniku Zachodnim”, „TrybunieRobotniczej”, „Wieczorze”, ale współpracowałem także z tygodnikami „Panoramą”, „Tak i Nie”, „Górnikiem” i z wieloma pismami poza katowickimi. Najdłużej jednak, bo kilkanaście lat. przepracowałem w redakcji „Sportu”, pełniąc m.in. funkcję sekretarza redakcji. Ciekawostkę stanowi fakt, że 1 grudnia 1981 roku otrzymałem nominację na zastępcę redaktora naczelnego, ale funkcję tę pełniłem tylko 12 dni, do chwili ogłoszenia stanu wojennego, a zatem i do zawieszenia gazety. Po wznowieniu czynności edytorskiej pisma ową decyzję anulowano. Od 1 stycznia 1987 r do 20 lipca 1990 roku byłem naczelnym redaktorem „Wieczoru” i z funkcji tej po zmianach ustrojowych dobrowolnie zrezygnowałem. Nadal jednak pracowałem w dziale sportowym tej redakcji, nawet po przejściu na emeryturę. Jedna z najciekawszych moich inicjatyw dziennikarskich wiąże się z tygodnikiem „France Football”. Poczynając od początku 1985 roku byłem jedynym polskim korespondentem tego pisma. W ciągu 24 lat aktywnej współpracy zamieściłem w nim setki informacji o polskiej piłce nożnej, a równocześnie pełniłem funkcję członka międzynarodowego jury wybierającego najlepszego piłkarza występującego w Europie i nagradzanego Ballon d`Or czyli Złotą Piłką.
Ten życiorys nie byłby pełny, gdyby nie uwzględnił mojej tenisowej pasji. Sam przez większą część życia uprawiałem rekreacyjnie ten sport i kilkadziesiąt lat o nim pisywałem. Już w rok po podjęciu pracy dziennikarskiej relacjonowałem dla PAP wydarzenia tenisowe na terenie województwa katowickiego. W latach sześćdziesiątych byłem tylko obserwatorem turniejów, ponieważ „Dziennik Zachodni”, w którym wówczas pracowałem nie prowadził działu sportowego. Za to od lat siedemdziesiątych w redakcji „Sportu” pisałem niemal wyłącznie o tenisie.
Działalność dziennikarską łączyłem z aktywnością organizatorską, bowiem od połowy lat siedemdziesiątych byłem członkiem Zarządu Okręgowego Związku Tenisowego w Katowicach, a 3 stycznia 1981 roku wybrany zostałem jego prezesem. W tym samym roku w wyniku wyborów na Walnym Zjeździe zostałem członkiem Zarządu Polskiego Związku Tenisowego i funkcję tę sprawowałem przez trzy kolejne kadencje. Jako przedstawiciel PZT wybrany zostałem na Zgromadzeniu Generalnym d/s Młodzieży w Paryżu do dwóch międzynarodowych komitetów organizacyjnych – Komitetu Soisbault i Komitetu Galea afiliowanych przy Europejskiej Federacji Tenisowej.
Podejmowałem również wiele innych inicjatyw związanych z tenisem. W roku 1987 byłem współzałożycielem pierwszego w Polsce magazynu „Tenis”, w którym przez dłuższy czas sprawowałem funkcje zastępcy redaktora naczelnego oraz publicysty. W latach dziewięćdziesiątych pisywałem m.in. reportaże z wielkoszlemowego turnieju Internationaux de France w Paryżu. Przetłumaczyłem także z francuskiego książkę Georgesa Deniau „Tenis-technika, taktyka, trening” wydaną przez Ossolineum w nakładzie 30.000 egzemplarzy. W ostatnich latach podejmowałem się roli rzecznika prasowego międzynarodowych turniejów tenisowych odbywających się na terenie województwa śląskiego. Pod sam koniec 2010 roku wydałem książkę „Tenis na Śląsku” obrazującą historię tej dyscypliny w naszym regionie. W czerwcu 2011 roku w konkursie Polskiego Komitetu Olimpijskiego i Klubu Dziennikarzy Sportowych otrzymałem wyróżnienie-dyplom honorowy „Złotego Pióra” za „cykl felietonów „Okienko na świat” i wspomnianą książkę. W 2013 roku ukazała się kolejna moja książka „Niweckie rodowody” prezentująca szkice o ludziach z tej samej miejscowości, w której się urodziłem.
Sumując ten życiorys mogę stwierdzić, że miałem dużo szczęścia, bowiem udało mi się dojść tam, gdzie w tym tekście wskazałem i że moja praca zawodowa skumulowała się z wielką przygodą jaką od chłopięcych lat stanowiło dla mnie dziennikarstwo.
NA ŚCIANIE
Ten facet nazywał się Stańczyk. Zapewne był błaznem, ale nawet na jotę nie podobnym do nadwornego trefnisia Jagiellonów. On nie żartował z władzy i nie wykpiwał jej poczynań, lecz wręcz przeciwnie, łasił się do niej, przymilał i podlizywał a wszystko to czynił wykorzystując swą funkcję. Bo Stańczyk był przewodniczącym Zarządu Miejskiego Związku Młodzieży Polskiej. I jakkolwiek było to stanowisko teoretycznie niewiele znaczące, to jednak jemu miało posłużyć do partyjnego awansu. W tym celu podejmował niekonwencjonalne inicjatywy, nawet takie, których góra od niego nie żądała i które sprzeczne były z prawem, a nawet ze zdrowym rozsądkiem. Wtedy jednak, owej późnej jesieni roku osadzonego w czasach głębokiej komuny, nikt z nas nie zdawał sobie z tego sprawy, toteż jego niespodziewaną wizytę w szkole przyjmowaliśmy z naturalnym zaciekawieniem. Było ono tym większe, że ten młodzieżowy wódz zażądał spotkania jednie z męską częścią naszych klas dziesiątych.
Wszyscy należeliśmy już wtedy do tej organizacji młodzieżowej jakkolwiek formalnie rzecz biorąc nigdy się do niej nie zapisywaliśmy. Dopiero po dłuższym czasie okazało się, że jesteśmy jej członkami i to od chwili jej powstania. Kto i kiedy nas zapisał trudno odgadnąć, ale skoro już w niej byliśmy, to i obowiązek uczestnictwa w zebraniu na nas spoczywał. Dręczyło nas tylko pytanie, co też ten człowiek ma nam do powiedzenia i czego właściwie od nas chce. Na odpowiedź nie musieliśmy długo czekać, bo w parę minut po wyznaczonym terminie spotkania, nasz przewodniczący Zarządu Szkolnego, Olek Stachura wprowadził gościa do klasy, przedstawił go z imienia, nazwiska i funkcji i – jak to się wówczas mówiło – oddał mu głos.
- Koledzy! - zaczął Stańczyk, a później mówił długo i zawile. I jakkolwiek nie pamiętam już jego dokładnych sformułowań, to jednak treść mowy brzmiała miej więcej tak:
- Nasza partia, przewodnia siła narodu, prowadzi kraj do lepszej przyszłości. Pod jej kierownictwem masy pracujące miast i wsi zwycięsko i przed terminem wykonały plan trzyletni. Teraz klasę robotniczą i inteligencję pracującą czeka znów wytężony wysiłek w celu realizacji jeszcze ambitniejszego zadania wytyczonego przez kierownictwo partii, planu sześcioletniego. Ważną rolę w tej dziedzinie odgrywa przemysł węglowy, ale górnictwo cierpi – jak wam koledzy chyba wiadomo – na brak ludzi do pracy. Dotyczy to także naszej kopalni Mysłowice, która z tego względu nie może fedrować pełne trzy zmiany. Dlatego zwracam się do was koledzy z apelem abyście pomogli naszej ojczyźnie i w każdą sobotę na nocnej zmianie przystąpili do powiększenia wydobycia. Byłby to szlachetny i patriotyczny czyn, a także i dowód na to jak inteligencja, bo do niej się koledzy chyba zaliczają, brata się z klasą robotniczą. Oczekuję, że każdy z kolegów zgłosi się na ochotnika.
Po tych słowach w klasie zapadła głęboka cisza. Spoglądaliśmy na siebie zaskoczeni, zdumieni, a przede wszystkim zaniepokojeni, bo przecież w najśmielszych marzeniach nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy przeistoczyć się w rębaczy pokładów węglowych. Z kopalnią owszem przynajmniej część z nas już się zapoznała, bo w tamtych odległych czasach zdarzała się w dniu górniczego święta, Barbórki, możliwość zjazdu w podziemia. Była to jednak krótka wycieczka ograniczająca się do zwiedzenia podszybia i parominutowego spaceru kawałkiem głównego przekopu, w dodatku w normalnych lub nawet odświętnych, ze względu na ten uroczysty dzień, ubraniach. Ale praca w głębi kopalni, drążenie chodników lub wybieranie ścian, nigdy nam się nie śniła. Toteż nikt z nas nie kwapił się z odpowiedzią. Chłopaki nachylali się ku sobie, coś tam szeptali, ale na apel Stańczyka nie odpowiadali.
- No, koledzy, czekam na pierwszego odważnego – przerwał milczenie przewodniczący.
Chętnych jednak nadal nie było. Sytuacja stawała się krępująca, zwłaszcza dla naszej, uczniowskiej strony, bo w oczach tego działacza siedzącego teraz za nauczycielską katedrą wyrastaliśmy na maminsynków i tchórzy, a z całą pewnością na antypaństwową grupę odmawiającą pomocy krajowi tak bardzo potrzebującemu czarnego złota. Owa patowa niemoc została jednak odrobinę nadszarpnięta, bo w końcowych ławkach nastąpiło wśród chłopaków jakieś poruszenie i zapewne żywsza, choć nadal nie słyszalna w całej klasie wymiana zdań. W jej wyniku zapadła chyba decyzja oczekiwana przez reprezentującego władzę gościa. Bo oto z miejsca podniósł się Paweł Mucha syn nadsztygara z kopalni „Wesoła” i powiedział:
- Ja się zgłaszam!
Z jednej i drugiej strony klasy rozległy się skąpe, rachityczne i szybko zanikające oklaski. Nie wzbudziły wprawdzie większego entuzjazmu, ale jednak natchnęły kilku chłopaków z owego końca sali do głośniejszego eksponowania swojego zdania. Ktoś wyrażał wątpliwości czy rodzice na to pozwolą, ktoś inny twierdził, że to przecież ciężka praca, a jeszcze ktoś trzeci zauważył, że może to być fajna przygoda. To ostatnie zdanie przeważyło chyba szalę, bo wkrótce po tym, w ślad za Pawłem podniosło się paru innych kolegów, a następnie, już metodą łańcuchową, akces do pracy w kopalni zgłaszali pozostali dziesięcioklasiści. Stanęło na tym, że w najbliższą sobotę wszyscy spotkamy się przy głównej bramie kopalni.
Tak więc w pierwszą listopadową sobotę krótko po godzinie dziewiątej wieczorem zebraliśmy się u wejścia do kopalni, chociaż nie wszyscy, bo zabrakło mniej więcej trzeciej części spośród tych, którzy zgłosili gotowość do roboty. Czekał tam na nas ów młodzieżowy działacz, spisując nasze nazwiska, bo jak wyjaśnił, każdy z nas otrzyma zapłatę w wysokości 16 złotych i 50 groszy za dniówkę. Dniówka, to oczywiście pojęcie względne, ale w górnictwie powszechnie używane, niezależnie od tego czy praca wypadała rano, po południu, czy w nocy. W naszym przypadku bardziej odpowiednie byłoby – nocka. Po załatwieniu tej drobnej formalności wprowadził nas do kopalnianej łaźni, gdzie otrzymaliśmy gumowe buty i skórzane hełmy, a następnie do lampiarni, gdzie każdy zaopatrzony został w ciężką, obudowaną mnóstwem żelastwa lampę. U wyjścia z tego pomieszczenia pobieraliśmy jeszcze marki, małe, metalowe blaszki z wybitymi na nich chyba czterocyfrowymi numerami. To ważne kwadraciki, zabierał je każdy górnik zjeżdżający pod ziemię i oddawał po wyjeździe na powierzchnie. Kontrolowano w ten sposób czy po zakończonej pracy wszyscy zdali lampy i marki, a zatem czy na dole nikt nie pozostał.
Zaopatrzeni w te wszystkie utensylia mogliśmy już ruszać do pracy. Jakiś człowiek, bo kolega Stańczyk już wcześniej się ulotnił, poprowadził nas krętymi schodami na nadszybie, a tam przedstawił nam sztygara, który miał być naszym opiekunem, przewodnikiem, instruktorem, słowem kimś, kto miał mieć nad nami pełnię władzy.
- Panowie – zaczął sztygar – praca w kopalni jest trudna i brudna, o czym sami, na tej dzisiejszej zmianie się przekonacie. W dodatku jest niebezpieczna. Z tego względu panują tu ścisłe reguły, nakazy i obostrzenia. Ja będę ich dysponentem, a wy musicie skrupulatnie je przestrzegać. Mam nadzieję, że dobrze to rozumiecie.
- Teraz, tą klatką – tu odwrócił się i pokazał otwartą windę szybową – zjedziemy na poziom 620, z podszybia udamy się wagonikami osobowymi prawie na koniec głównego przekopu, a stamtąd wąską, ciasną i niską pochylnią biegnącą w dodatku pod górę przeczołgamy się na ścianę węglową. To będzie najtrudniejszy odcinek naszej przeprawy i jeśli mówię: - przeczołgamy, to nie żartuję, bo niektóre odcinki tej drogi trzeba będzie pokonywać na czworakach. Później już odetchniecie z ulgą, bo strop ściany, na którą dotrzemy znajduje się na wysokości przeszło dwóch metrów. Będziecie się mogli swobodnie wyprostować, a i robota będzie tylko względnie ciężka, bo ściana została już odstrzelona, leży tam dużo węgla, a wasze zadanie polega tylko na zrzuceniu go na przenośnik pancerny. Nie wiem jedynie czy zdołacie machać kopalnianą łopatą, bo jest ona...
.... wielgo jak babsko rzyć – wtrącił Paweł
- Ja chopie, mocie prawie - odpowiedział również gwarą sztygar. -Te łopaty – kontynuował już językiem powszechnego użytku – które ładowacze nazywają babskimi dupami są bardzo ciężkie, a jeśli nabierzecie na nie węgla, to wątpię abyście zdołali nimi machać. Dlatego udzielam wam dobrej, darmowej rady: zamiast nabierać węgiel na łopaty, spróbujcie go tymi babskimi rzyciami spychać na przenośnik. No, ale dość gadania, wchodzimy do klatki.
Sztygar ruszył wprawdzie pierwszy, ale tuż przy wejściu zatrzymał się, przepuścił do wnętrza pierwszą grupę chłopaków, informując, że druga pojedzie następnym kursem i dopiero wtedy wszedł do klatki. Jeszcze tylko domknięcie żelaznej zasuwy, kilka sygnałów dźwiękowych i jazda.
Spod stóp ucieka podłoże, serce podchodzi do gardła, uszy nawiedza głuchota, a oczy rejestrują jakieś abstrakcyjne, błyskawicznie migające obrazy szybowych ścian i prowadnic. Opadamy. Wrażenie jest dojmujące, wywołujące owe fizyczne i psychiczne doznania, a w sumie głęboki przestrach. Na szczęście nie trwa długo, bo winda ujednolica szybkość spadania, a zatem przywraca nam bardziej normalne odczucia. I zaraz w tej klatce robi się przyjemniej i weselej. Kandydaci na górników, którzy jeszcze przed chwilą mdleli z trwogi usiłują teraz pokryć zmieszanie nadmierną i bezsensowną gadaniną. Poprzez ten bezładny gwar przebija się silny, wszystkim dobrze znany głos Andrzeja Pasternaka, który podobnie jak na niedawnej szkolnej akademii recytuje:
Szybie milczący i ciemny,
ożyjesz i będziesz gadał.
Po gniew jak węgiel kamienny
windo złej pieśni – na dół!
Pozostałym chłopakom przypomniały się zapewne słowa wiersza Broniewskiego, bo ten i ów wtóruje Andrzejowi, a trzecią zwrotkę wygłasza cały już chyba klatkowy chór:
W dół i w górę, w otchłanie mroku
czarna troska, czarna robota,
a na ziemi szeroko, szeroko
widma domostw i gruda błota
I stop. Dość popisów, bo szola, czyli w śląskiej gwarze winda, gwałtownie wyhamowuje i z lekkim, ledwie odczuwalnym wstrząsem osiada nad rząpiem. Otwierają się wrota klatki, a my wysypujemy się na podszybie. Przestronnie tu, wysoko i szeroko jak w największym korytarzu Groty Łokietka, tyle że w przeciwieństwie do tego w Ojcowskim Parku Narodowym, wyposażony jest w przeróżne urządzenia, a nawet tory kolejowe. Na głównym z nich stoi pociąg złożony z elektrycznej lokomotywy i kilkunastu wagoników, wprawdzie z ławeczkami, ale otwartych z boków i od góry. Chłopcy rzucają się w kierunku pojazdu, ale powstrzymuje ich ostry, zdecydowany, nie znoszący sprzeciwu głos sztygara.
- Szanowni panowie – powiada następnie łagodniejszym już tonem – to jest prawie tramwaj, ale bez dachu, a więc niebezpieczny, tym bardziej, że przewód trakcji elektrycznej biegnie nisko. Musicie wsiadać do niego uważnie, ostrożnie i broń was Panie Boże wstawać z miejsca podczas jazdy, względnie sięgać ręką do tego drutu, bo ma on napięcie 500 volt. Możecie sobie wyobrazić co zostałoby z delikwenta, który odważyłby się na taki gest.
Po tej przemowie już spokojnie, bez żadnych wyścigów i przepychanek usadowiliśmy się w wagonikach, a gdy dołączyli do nas chłopcy przybyli z powierzchni drugą klatką, pojazd ruszył w głąb kopalni. Po minucie lub dwóch opuścił owo obszerne i oświetlone podszybie, wjeżdżając w węższy i ciemny jak najczarniejsza noc chodnik służący zazwyczaj do transportu węgla z wyrobisk do szybu. Wtedy po raz pierwszy przydały się te ciężkie lampy taszczone przez nas od wyjścia z powierzchniowej stacji ich przechowywania. Wystarczyło przekręcić część oświetleniową przytrzymując podstawę będącą swoistego rodzaju akumulatorem, by lampa rozbłysła. Siła jej światła nie była wprawdzie imponująca, ale jeśli się zważy, że równocześnie zapłonęło przeszło dwadzieścia podobnych źródeł, to suma ich promieniowania była na tyle silna, że w miarę dobrze ukazywała mijane fragmenty trasy. Dostrzegaliśmy leżące na poboczu różne odrzuty górniczego trudu, a więc od czasu do czasu bloki węglowe, kawałki łańcuchów, stempli, rur, pozostałości jakichś urządzeń, a zdarzało się, że pod ociosem zalegał wózek węglowy, który zapewne wypadł z szyn i został na tyle uszkodzony, że nie opłacało się go już naprawiać.
Największe nasze zdumienie wywoływały jednak ściany tego głównego korytarza, bo na całej prawie długości pomalowano je na biało. Wprawdzie tu i ówdzie owa biel przechodziła już w odcień szarości, ale zjawisko i tak było zaskakujące i chyba zupełnie niewytłumaczalne. Nasz sztygar podczas jednej z przerw w pracy wyjaśnił nam, że ściany te malowane są wapnem, ponieważ to spoiwo mineralne zapobiega osiadaniu pyłu węglowego, a zatem i ewentualnemu, katastrofalnemu wybuchowi tej najdrobniejszej mieszaniny karbonu. Wszakże Jurek Król, oświadczył mi po kilkunastu latach kiedy był już inżynierem bhp w tej samej kopalni, że to, co nam kiedyś opowiadał sztygar, to bzdura. Ściany malowano na biało, bo w tym kolorze lepiej odbijały najsłabsze nawet światło. Na razie jednak nikt z nas nie dociekał przyczyn tego dziwactwa, bo uwagę naszą zaprzątnął nowy widok.
Z wąskiego i ciemnego chodnika wjechaliśmy na obszerny i rzęsiście oświetlony teren. Tu właśnie nastąpił kres naszej podróży. Wydawało się, że jesteśmy na jakimś dworcu, bo spąg pokryty był rozjazdami, czyli takim układem torów, który pozwalał przestawiać wagony, formować pociągi, zmieniać kierunek jazdy. W tym miejscu do pustych wózków ustawionych pod wylotem z wyżej usytuowanego chodnika spływa węgiel dostarczany ze ściany. Wszystko to objaśnił nam sztygar, informując, że tu zaczyna się nasza golgota. Ta męka to przemarsz pochylnią do właściwego miejsca naszej pracy.
Ruszamy. Najpierw po schodkach wykutych w skale płonej wdrapujemy się do usytuowanej na wysokości dwóch metrów z górą dziury otwierającej wejście do pochylni. Stamtąd, na razie w pozycji wyprostowanej, idziemy wąskim chodnikiem, którego lewą stronę stanowi calizna węglowa, a prawą urwisko wyłożone na dnie przenośnikiem taśmowym. Nie ma jednak obawy spadku w tę czeluść, bo co dwa, trzy metry od strony tej wbudowane są drewniane stemple podtrzymujące obudowę stropu. Idziemy więc gęsiego w miarę normalnym krokiem, ale ten komfortowy marsz nie trwa długo. Po kilkudziesięciu metrach sufit tej dróżki zaczyna stopniowo opadać, wymuszając na nas zmianę postawy.
Początkowo pochylamy tylko głowy, następnie zginamy grzbiety, w kolejnym etapie uginamy nogi w kolanach. Męczymy się okropnie, bo ważące przecież kilka kilogramów lampy, które w pozycji stojącej zwisają nam u rąk, trzeba teraz w tych rękach unosić, bo w przeciwnym razie opierają się o nierówności spągu, a czasem i z palców wypadają. Mdleją nam ręce, pękają plecy, odmawiają posłuszeństwa nogi, ale to jeszcze nie wszystko, bo naprężenie górotworu na tej trasie narasta, a jego prześwit staje się coraz niższy. Dochodzi do tego, że kilkanaście metrów drogi pokonujemy w kuckach, a kilka dalszych – zgodnie z tym co zapowiadał sztygar – na czworakach. Ciarki przechodzą po plecach i to niemal dosłownie, bo w tej pozycji zdarza się dotknąć łopatką nisko zawieszonego stropu. A jeśli komuś zagra wyobraźnia, to może pomyśleć, że przy lada tąpnięciu, na jego chude ciało zwali się kilkaset ton węgla.
Po pokonaniu tej szpary zaczyna się proces odwrotny, z czworaków w kucki, z kucek na ugięte kolana i tak dalej, aż wreszcie możemy się wyprostować i w tej pozycji przejść ostatnich kilkanaście metrów dzielących nas od ściany. Sztygar, który dotarł tu pierwszy patrzy na nas z zadumą i chyba z odrobiną współczucia, bo widzi przecież umorusanych, spoconych i zmęczonych dzieciaków, których czeka jeszcze ciężka, kilkugodzinna praca na tej ścianie. Ściana to wyrobisko górnicze o długości kilkudziesięciu metrów, wzdłuż którego ciągnie się żelazny transporter, zwany przenośnikiem pancernym. Za nim widać spore hałdy odstrzelonego węgla.
- Ten właśnie węgiel – informuje sztygar – musicie zrzucić na pancer, który zaraz ruszy i poniesie wasz urobek w świat. No to do roboty – krzyknął nasz opiekun i nacisnął guzik uruchamiający to urządzenie.
Ruszyliśmy więc do boju, walcząc z łopatą, węglem i własną słabością. W końcu jednak dobrnęliśmy do zwycięskiego końca, bo tuż przed 6 rano ściana była uprzątnięta. Drogi powrotnej upadową, głównym przekopem, szybem, a nawet autobusem do domu już nie pamiętam. Wiem tylko, że gdy klapnąłem w kuchni na ulubionym krześle, mojej mamie popłynęły z oczu łzy.
Mimo tych okropnych doświadczeń doznanych na owej pierwszej dniówce, w następny sobotni wieczór znów udałem się do kopalni, a wraz ze mną większość uczestników poprzedniej wyprawy. Tym razem wszystkie czynności przygotowawcze, w łaźni, lampiarni, markowni, no i transportowe, od nadszybia poczynając, a na owej stacji w głównym przekopie kończąc, przebiegały szybciej i sprawniej. Nawet przemarsz tą trudną, wąską i niską pochylnią, która przed tygodniem tak mocno dała się nam we znaki okazał się nieco łatwiejszy. I nie wiem czy sprawiło to zdobyte wcześniej doświadczenie czy też instrukcje nowego sztygara nakazującego nam przenosić lampy zarzucone na plecy, a w najniższych miejscach przeciągać je niemal w taki sam sposób w jaki żołnierze przesuwają karabiny wówczas gdy się czołgają.
Tak czy owak wszystko szło dobrze, także na samej ścianie, bo jakoś łatwiej udawało się nam spychać lub ładować węgiel. Urobek zabierany przez przenośnik pancerny znikał szybko na taśmowym, a stamtąd już stromą pochylnią docierał do wózków podstawionych w głównym przekopie. Rezultat okazał się taki, że na dobre dwie godziny przed końcem dniówki ściana była wybrana, uprzątnięta i niemal czysta, jeśli w ogóle takie pojęcie w kopalnianym podziemiu mogło wchodzić w rachubę. Sztygar usiadł wtedy w połowie długości ściany, postawił przed sobą lampę, wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby pajdę chleba i z apetytem zajadał. My poszliśmy za jego przykładem stawiając obok jego swoje lampy co utworzyło świetliste ognisko, mniej więcej takie jakie w Dniu Wszystkich Świętych wyrasta na cmentarzu z setek zniczy ustawianych pod krzyżem symbolizującym cześć dla nieznanych zmarłych. Usiedliśmy także wokoło i jeśli ktoś jeszcze miał coś do zjedzenia lub wypicia, to konsumował, kto nie miał to przełykał pobrudzoną pyłem węglowym ślinę.
Sztygar był Ślązakiem i żaden z nas nie miał co do tego wątpliwości, bo w jego mowie rozpoznawał typowy dla rodowitych mieszkańców tego regionu akcent. Trochę sobie z nas żartował i dworował, usiłując nas przestraszyć, opowiadając o duchach, zmorach, utopcach grasujących w zakamarkach kopalni.
- Najbardziej znany jest Skarbnik – mówił – Wędruje sobie po starych, nieczynnych chodnikach i rzadko, bo rzadko, ale ukazuje się górnikom. Przybiera wtedy postać starca z długą siwą brodą, albo też sylwetkę górnika z dawną lampką świecącą otwartym ogniem i z kilofem w ręku. To jest jednak dobry duch, bo ostrzega przed tąpnięciami, pożarami i innymi górniczymi nieszczęściami. Gdybyście się na takiego Skarbnika natknęli, natychmiast dajcie mi znać.
Po tych słowach sztygar podniósł się z miejsca i zakomunikował, że właściwie moglibyśmy już wracać do szybu, ale trzeba jeszcze zrobić obrywkę. To jest czynność, którą musi wykonać on sam, ale my możemy – jak dodał - się jej przyglądać. Obrywka to po prostu sprawdzanie spoistości stropu i tak przecież podtrzymywanego przez żelazną obudowę zmechanizowaną. Sztygar ruszył, a my za nim, od jednego do drugiego końca ściany i lekkim kilofkiem stukał w strop. Czasem oderwał się drobny kawałek węgla, czasem strącił odstającą niewielką łachę, ale w gruncie rzeczy była to sztygarska formalność. Wszakże tylko do chwili.
Stoję obok sztygara twarzą w kierunku skupiska naszych lamp oddalonego o mniej więcej trzy, cztery metry. Nagle słyszę jakiś niewielki trzask, a w chwilę po tym od stropu odrywa się potężny blok węglowy i z hukiem spada wprost na nasze lampy. W powietrze wzbija się coś w rodzaju tęczy złożonej z drobinek węgla i prześwitujących przez nie promieni. Coś szczypie mnie w czoło tuż nad lewą brwią. Przecieram ręką to miejsce, ale szczypanie nie ustaje. Przykładam więc dłoń ponownie do czoła i wtedy czuję pod nią jakąś lepkość. To krew. Dostałem kawałkiem węgla. Erwin Szlachcic, który ogląda rankę powiada, że maleńka i jeśli potrzymam ręką przez parę minut, to krew się zatrzyma. Rzeczywiście, ranka się zasklepia, ale na długich dwadzieścia, albo i więcej lat pozostawia nad moim okiem siną krechę, taką po której na Śląsku rozpoznaje się górnika.
Na szczęście ów blok węglowy był niewielki, według sztygara ważył około pół tony. Rozbił się na drobniejsze części o nasze lampy, ale ich nie zniszczył, w każdym razie nie wszystkie. Sztygar powyciągał je ze zwaliska, a następnie poprowadził nas do głównego przekopu. Kiedy siedzieliśmy już w wagonikach dołowego pociągu, Gienek Kocurek zwracając się do sztygara, zapytał:
- Panie sztajger, czy to Skarbnik nas uratował?
Trzecia dniówka uczniowskiego zastępu różniła się od dwóch poprzednich tym, że oprócz węgla ze ściany, trzeba było wybierać i ten zalegający w chodniku pod ścianowym. Ten chodnik drąży się z prawej strony wyrobiska, a z pochylnią odstawczą i biegnącym po niej przenośnikiem taśmowym łączy go rynna wstrząsana. To najprymitywniejszy z przenośników składający się z zachodzących na siebie blach w kształcie powiększonych rynien i napędzany elektrycznie. W czasie pracy okropnie hałasuje i wznieca chmary pyłu.
Tuż po dotarciu do ściany, sztygar polecił trzem stojącym z brzegu chłopakom, Erwinowi Szlachcicowi, Pawłowi Musze i mnie udać się do tego właśnie chodnika i sam zresztą z nami poszedł, pokazał jak włącza i wyłącza się to urządzenie, życzył nam powodzenia tradycyjnym Szczęść Boże i poszedł sobie na główny front robót. Tu praca była znacznie cięższa, bo nie dało się już spychać węgla, lecz trzeba było nabierać go na łopatę, podnosić i wrzucać na rynnę ustawioną na mniej więcej metrowej wysokości. Pracowaliśmy więc spokojnie, często odpoczywając. Siadaliśmy wtedy gdzie się dało, popijaliśmy przyniesioną w butelkach herbatę, nasłuchując przy tym co się na ścianie dzieje. W takich warunkach upłynęło kilka godzin.
Podczas kolejnej przerwy w robocie i wyłączonej rynnie Erwina coś zastanowiło.
- Pójdę zobaczyć co się tam dzieje – powiedział – i pobiegł w kierunku ściany.
Minęło parę minut, a Erwin nie wraca.
- Tam się chyba coś stało – krzyknął Paweł – i ruszył w kierunku ściany.
Siedzę i czekam, ale ani jeden, ani drugi nie wraca. Z konieczności podnoszę się z miejsca, przechodzę kilkanaście metrów i stwierdzam, że ściana jest pusta i ciemna. Nie widać też tych kolegów, z którymi pracowałem. Zostałem sam jak palec. Powinienem wejść w tę wąską pochylnię i brnąć w kierunku głównego przekopu. Ale jak to czynić po ciemku. Wracam więc w głąb chodnika, podnoszę pozostawione przez kolegów ciuchy, zabieram swoją i ich lampy i ruszam do wylotu ze ściany. Jak tu jednak z tym ciężarem przecisnąć się przez ciasny i niski chodnik? Zastanawiam się jednak tylko sekundy, bo zaraz dostrzegam cichy, spokojny i bez urobku przenośnik taśmowy, prowadzący przecież w tym samym kierunku, w którym i ja zmierzam. Przenośnikiem będzie łatwiej – myślę – i wskakuję na taśmę. W tym wszakże momencie coś podrywa mi nogi i rzuca moje ciało na sunącą – jak się okazało - taśmę. Na szczęście leżę w pozycji poziomej, więc nie obijam nogami, rękami lub nie daj Boże głową stojaków obudowy ustawionych wzdłuż całej trasy. Diabli wzięli lampy i ubrania, ale niech tam, grunt że jadę. Tylko czy ta guma się w ogóle zatrzyma, a jeśli nie to jak zejdę? Na rozwiązanie tego problemu nie muszę długo czekać, bo już dostrzegam światło dobiegające z głównego przekopu, a chwilę po tym wylatuję z przenośnika jak z procy i dupą osiadam na położonym dwa metry niżej podłożu i to tak twardo, że aż mózg mi się w czaszce poruszył. Słyszę przy tym jakiś większy szum i nie wiem, czy to w mojej głowie huczy, czy też coś w pobliżu. Powoli odwracam się ku brzegowi pochylni i dostrzegam obudowę silnika przenośnika, którego nikt nie wyłączył i który pracuje nadal, poruszając taśmę. Oto wytłumaczenie mojej wariackiej jazdy.
Posiedziałem jeszcze trochę, po czym wstałem, rozglądnąłem się wokoło, ale nigdzie nie dostrzegłem żywego ducha. Na wszelki wypadek krzyknąłem kilka razy głośno:
- Jest tu kto? Jest tu kto? Jest tu kto?
Na wołanie to nawet echo nie odpowiedziało. Co ja teraz zrobię? Przecież dzisiaj jest niedziela, więc może się zdarzyć, że nikt tu przez cały dzień nie przyjdzie. A może jednak? W oczekiwaniu usiadłem przy brzegu opierając plecy na ociosie. Siedziałem, myślałem i nawet nie wiedzieć kiedy usnąłem. Nie wiem jak długo drzemałem, ale obudził mnie odgłos nadjeżdżającego pociągu. Skład był krótki, bo tylko lokomotywa i dwa wagoniki. Wysiadło z nich kilka osób, a najważniejsza z nich, czyli ów sztygar, który opiekował się grupą przez całą noc, odetchnął z głęboką ulgą, kiedy mnie dostrzegł pod ociosem.
- Gdzieś się chłopie stracił? - zapytał i popchnął mnie w kierunku wagonika.
W drodze powrotnej opowiedziałem krótko co mi się przytrafiło, a on w odpowiedzi wyjaśnił, że dopiero wtedy gdy sprawdzał według listy każdego wsiadającego do klatki pokazało się, że brak jednego licealisty.
- A swoją drogą masz chłopie szczęście, że nic ci się nie stało podczas jazdy na tym przenośniku. Prawdę mówiąc napędziłeś mi strachu, bo nie wiedziałem co ci się przydarzyło. Dlatego musiałem ściągnąć kilku ratowników, którzy mieli cię szukać na ścianie, ale jak się okazuje niepotrzebnie.
Była to ostatnia nocka przepracowana przez naszą licealną grupę w tej kopalni. Ktoś bowiem z kierownictwa Katowickiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego doszedł do wniosku, że młodzież ta nie ma stałego zatrudnienia, ubezpieczenia, gwarancji zabezpieczających każdego pracownika. Gdyby, nie daj Boże, któremuś z tych chłopców coś by się w kopalni stało, to nie przewodniczący Zarządu Miejskiego ZMP, lecz dyrektor kopalni, poniesie za to odpowiedzialność.
opracował : Karol Wieniawski